Dzisiejszy post chciałbym poświęcić wrocławskim kamienicom. Temat czynszówek od zawsze budzi kontrowersje – niektórzy postrzegają je jako obdrapane i niewarte uwagi, inni zaś zachwycają się ich XIX-wieczną architekturą. Kto ma rację?
Zacznijmy od samego początku, czyli od historii wrocławskiej zabudowy spoza obrębu Starego Miasta. W 1807 r. na polecenie księcia Hieronima Bonaparte przystąpiono do likwidacji bram i murów Wrocławia, które dotąd trzymały stolicę Dolnego Śląska w szczelnym uścisku. Gdy dawne fortyfikacje ustąpiły miejsca malowniczym, spacerowym traktom, zniknęła przeszkoda ograniczająca dotąd postęp urbanizacji. Spalone wskutek wojny przedmieścia otrzymały od losu nową szansę, potęgowaną początkiem ery przemysłu i boomem demograficznym. Narodziło się prawdziwe, urbanizacyjne monstrum, karmione podwajającą się co 30 lat liczbą ludności. Z początku drzemało i próbowało swych sił, wkrótce jednak eksplodowało we wszystkich kierunkach, pozostawiając w tyle miejskie rogatki i fosy. W dzikim galopie połykało pola i wioski, chwytało swymi łapami wielkie połacie ziemi i zamieniało je w budzące zachwyt mury kamienic i pałaców. W chwilach uniesienia zostawiało za sobą radosną secesję, w chwilach gniewu grzmiało podniosłą klasyką. Oplatało gęsto strzeliste wieże i sklepienia, detronizowało panujące niepodzielnie nad miastem pomniki gotyku, przyprawiało o drżenie bogactwem fasad i spojrzeniami kariatyd. Gdy pazury monstrum sięgnęły już dziesiątek kilometrów od dawnego centrum, dzieło stu lat urbanizacji obróciła wniwecz zawierucha II wojny światowej.
Odarte ze świetności wrocławskie domostwa przez pięćdziesiąt lat popadały w bolesną agonię. Tu i ówdzie słychać było pomruki dawnej potęgi, przekrzykiwały je jednak szyderstwa i złośliwości. Kamienice z biegiem lat coraz bardziej niszczały, stając się posępnymi cieniami przedwojennej zabudowy. Ogromne zaniedbania straszą po dziś dzień. Wystarczy jednak choć na chwilę wyzbyć się uprzedzeń i spojrzeć poza odrapane do gołych cegieł ściany. Przymknąć oko na zrujnowane korytarze i wybaczyć podwórkom ich biedę. Znajdziemy się wówczas w zupełnie innym miejscu, o duszy nadanej przez XIX-wiecznego architekta. Zauważymy detale rzeźb, mrok igrający na schodach z promieniami świetlików, fantazyjne poręcze, ażurowe schody. Nawet sufit i podłogi nie pozwalają nieraz oderwać od siebie wzroku. I to jest właśnie magia kamienic. Magia ich indywidualności, emocji zaklętych w starych ścianach. Każda fasada, każdy korytarz stanowią unikalne dzieło sztuki, stworzone aby zachwycać, nawet gdy stuletni tynk zmęczony uderza już o chodnik.
Zamiast krytykować nadwątlone zębem czasu kamienice, uszanujmy dzieło owego niemieckiego monstrum, które w ubiegłym stuleciu grasowało po przedmieściach. Uratujmy to, co może zniknąć pod ciężarem własnej starości. Program rewitalizacji kamienic dobitnie pokazuje, że w zakamarkach czynszowych dzielnic kryją się prawdziwe perły architektury, czekające cierpliwie na swoje drugie życie.
Użyte powyżej zdjęcie jest autorstwa Pawła Jóźwiaka i wykorzystałem je za jego zgodą.
Zapraszam Was przy okazji do obejrzenia wyśmienitej galerii wnętrz kamienic na Facebooku.
Z chęcią zobaczyłbym spis takich miejsc we Wrocławiu. Wszędzie umieszcza się tylko zdjęcia, jednak niestety brak informacji (lub jednego miejsca), które z agregowałoby informacje o nich.
OdpowiedzUsuńPóki co pozostają nam http://wroclawskie-kamienice.blogspot.com/ :)
OdpowiedzUsuńWe Wrocławiu bywam sporadycznie. Jak dla mnie ma on w sobie historię, którą warto poznać i zobaczyć. Zdjęcie oddaje tylko część, najlepiej zobaczyć na żywo.
OdpowiedzUsuń